scroll
Blog

Moje amerykańskie lato w siodle – przygoda z Camp America

Kiedy pierwszy raz usłyszałam o Camp America, wiedziałam jedno: jadę! Nie zastanawiałam się ani chwili - po prostu czułam, że to coś dla mnie. Jedyną niewiadomą było to, jaką rolę chciałabym pełnić na campie. Po szybkim przejrzeniu listy stanowisk moją uwagę przykuła opcja „riding instructor” i to była miłość od pierwszego wejrzenia. Wybór był prosty, bo z końmi jestem związana od dziecka. Jazda konna to moja pasja. Wiedziałam, że możliwość dzielenia się nią z innymi to spełnienie marzeń. Przed wyjazdem nie miałam jednak wielkiego doświadczenia w nauczaniu. Prowadziłam oprowadzanki z maluchami i pomagałam w stajni, ale nigdy wcześniej nie byłam „prawdziwą instruktorką”. Trochę mnie to stresowało, w końcu to odpowiedzialna praca, ale zamiast się zamartwiać, pomyślałam: mam pasję, mam chęci, a reszty się nauczę po drodze.

Pierwszy krok w stronę amerykańskiego snu

Pod koniec maja 2025 roku wsiadłam do samolotu i ruszyłam do Karoliny Północnej, gdzie czekał na mnie Camp Illahee – obóz tylko dla dziewczynek (tak zwany single gender camp).

Pierwszy tydzień, zwany orientation week, był prawdziwym testem wytrzymałości fizycznej, psychicznej i językowej. Mój angielski był dobry, ale po trzech dniach mówienia i myślenia wyłącznie w tym języku zaczęłam się łapać na tym, że śnię po angielsku i mówię do koni: good boy! zamiast „grzeczny koń”.

Musieliśmy posprzątać całą stajnię, przygotować sprzęt, który miał przetrwać całe lato, poznać 20 nowych koni, a potem wybrać 2–3 z nich jako swoje „care horses” – czyli te, o które będziemy dbać przez cały pobyt. Do tego poznawanie ludzi z całego świata, treningi, szkolenia z bezpieczeństwa i warsztaty z prowadzenia lekcji dla dzieci. Brzmi intensywnie? Bo takie było! Ale atmosfera była cudowna – wszyscy wspierali się nawzajem, a nasze trenerki były prawdziwymi mistrzyniami w motywowaniu. Po tygodniu byłam zmęczona, ale gotowa na wszystko.

Dzień z życia riding instructora

Każdy dzień zaczynał się o 7 rano. Gdy większość campu jeszcze spała, my riding staff ruszałyśmy do stajni sprowadzać konie z pastwiska i je nakarmić. Uwielbiałam tę poranną ciszę. Tylko końskie parskanie, śpiew ptaków i świeże powietrze. To była moja chwila spokoju przed nadchodzącym szaleństwem dnia.

Potem szybkie, bardzo amerykańskie śniadanie (czyli naleśniki, syrop klonowy i hektolitry kawy), odprawa z szefową sekcji jeździectwa, która rozdzielała nam lekcje i konie na dany dzień i zaczynała się prawdziwa akcja.

Podczas gdy camperki miały swoje „Rise-n-Shine”, czyli poranne mini przedstawienie z piosenkami i obowiązkowym Happy Birthday Show dla solenizantów, my czyściłyśmy, siodłałyśmy i wyprowadzałyśmy konie na areny. A potem: start pierwszego periodu!

Każdy dzień był podzielony na pięć periodów (lekcji), z których cztery prowadziłyśmy, a jeden był naszym momentem na oddech (czytaj: picie wody w zaciszu stajni i marzenie o drzemce). Lekcje odbywały się na trzech otwartych ujeżdżalniach i jednej zadaszonej. Grupy były małe – maksymalnie cztery dziewczynki – dzięki czemu każda miała naszą pełną uwagę.

Uczyłyśmy nie tylko jazdy konnej, ale też woltyżerki (czyli gimnastyki na koniu) i horse management, gdzie dzieci poznawały tajniki opieki nad końmi: od czyszczenia kopyt po zaplątanie grzywy (co nie jest tak łatwe, jak się wydaje!).

O 13:00 był lunch, a potem ukochany przez wszystkich Rest Hour – godzina świętego spokoju. Dzieci odpoczywały w domkach, a my mogłyśmy zrobić cokolwiek: zadzwonić do rodziny, zdrzemnąć się, albo po prostu wpatrywać się w sufit w błogim milczeniu.

Po południu wracałyśmy do stajni na kolejne dwie lekcje. Po ostatnim „choice period” czyli czasie, kiedy dzieci same wybierały aktywność (tenis, splash nad jeziorem lub pickleball), my zajmowałyśmy się stajnią: karmienie, sprzątanie, wyprowadzanie koni na łąkę. Czasem przychodziły nam pomóc dziewczynki, co zawsze kończyło się rozmowami o wszystkim – od ulubionych koni po różnice między polskimi a amerykańskimi przekąskami.

Kiedy stajnia wreszcie „lśniła” (a my ledwo stałyśmy na nogach), szłyśmy na kolację. Dzieci miały potem Evening Program, a my mogłyśmy do nich dołączyć, jeśli starczyło sił.

Czego nauczyła mnie praca instruktorki

Praca jako instruktor jazdy konnej wymagała ode mnie wszystkiego – cierpliwości, kreatywności i refleksu ninja. Każdego dnia musiałam wymyślać nowe ćwiczenia, gry i pomysły na lekcje, żeby dzieciaki się nie nudziły, a przy okazji robiły postępy.

Bywały momenty stresujące – koń, który nagle postanowił, że jednak nie ma dziś nastroju do pracy, albo dziecko, które w połowie lekcji pytało: „czy koń może się uśmiechać?”. Ale właśnie te momenty czyniły tę pracę wyjątkową. Dzieci uczyły się ode mnie, a ja uczyłam się od nich cierpliwości, radości z drobiazgów i tego, że nawet najprostszy galop może być magicznym przeżyciem.

Pod koniec każdego dnia byłam wykończona, spocona, ale szczęśliwa. Patrząc, jak dziewczynki zdobywają pewność siebie i zakochują się w koniach tak jak ja kiedyś. Wiedziałam, że nie mogłabym spędzić tego lata lepiej.

Lato na Camp Illahee było jednym z najpiękniejszych doświadczeń w moim życiu. Praca nie była łatwa, ale przyniosła mi mnóstwo radości, przyjaźni i wspomnień, które zostaną ze mną na zawsze.

To lato dało mi więcej niż się spodziewałam i dlatego za rok wracam na Camp Illahee, żeby przeżyć to wszystko jeszcze raz. Bo niektóre przygody po prostu zasługują na kontynuację.

– Anna Pituła

Zobacz również