scroll

Podróże to nie wszystko - jak znalazłam swój "home away from home".

Kiedy siedziałam już w samolocie do Nowego Jorku myślałam tylko o jednym- „wooow, lecę do Stanów Zjednoczonych, będę zwiedzać, zobaczę tyle wspaniałych miejsc”. Żadna z moich myśli nie była na temat campu, do którego leciałam, mimo tego, że to na nim miałam spędzić 12 tygodni.

Paulina nad campowym jeziorem vacamas 2017

Narzekać nie mogłam- z mojego campu było widać Nowy Jork, więc lokalizację miałam wymarzoną ale mimo to, coś nie pozwalało mi się cieszyć z wyjazdu. Nawet dzień przed wylotem zastanawiałam się czy wszystkiego nie odwołać. Nie bałam się, że sobie nie poradzę, nie bałam się, że będę tęsknić. Bałam się swojego wyboru. Cały czas zadawałam sobie pytanie czy dobry camp wybrałam, jak mnie ludzie przyjmą, jak dzieci będą się zachowywać w moim otoczeniu, czy uda mi się zaaklimatyzować? Miliony myśli krążyły w mojej głowie, aż do momentu kiedy naprawdę znalazłam się na campie.

Był to 9 czerwca, nigdy nie zapomnę tej daty. Piękny, słoneczny dzień i camp prawie pusty. Jako, że byłam pierwszorocznym pracownikiem miałam zapewniony „tour” po całym terenie. Tylko ja i szkot. Przyznam się szczerze, że to był chyba największy szok jaki mogłam przeżyć- nie dość, że tylko komunikacja w języku angielskim to w dodatku z chłopakiem ze Szkocji, gdzie co drugiego słowa przez jego akcent po prostu nie rozumiałam. Zrozumiałam jedynie to, że punktem docelowym naszego spaceru poznawczego, jest spotkanie się z dziewczyną, z która będę pracować przez resztę wakacji. Przyznam się, że tak bardzo stresowałam się tym spotkaniem, że nawet się nie zorientowałam jak stałam twarzą w twarz z węgierką, z którą polubiłyśmy się od razu.
Jej szczery uśmiech sprawił, że chociaż na chwilkę zapomniałam o wszystkich obawach jakie miałam. Pamiętam, jakby to było wczoraj- przegadałam z nią całe popołudnie. Rozmawiałyśmy tak długo, że prawie spóźniłyśmy się na obiad. Obiad, który był najbardziej stresującym momentem podczas całego mojego pobytu na campie. Nie znałam nikogo, oprócz nowo poznanej węgierki, nie miałam z kim rozmawiać.

widok z bold rock camp vacamas

Mój stres już sięgał zenitu, kiedy wchodziłam po schodach do jadalni. I nagle stało się. Byłam w centrum uwagi. Czy było źle? Czy miałam czym się przejmować? Kompletnie nie. Od razu zostałam serdecznie powitana. Każdy chciał się ze mną poznać. Nie wiem czy było więcej niż 20 osób, ale po pierwszych 5 minutach znałam imiona wszystkich obecnych na sali. Zostałam usadowiona przy stole gdzie nie było 2 osób z tego samego kraju. Wszyscy byli dla mnie tacy kochani, już od pierwszych minut. Rozmawiali ze mną jakby znali mnie wieki. Nie wszyscy byli native’ami więc każdy mówił po angielsku, na ile potrafił, przez co poczułam się bardziej pewnie, mimo tego, że mój angielski naprawdę do złych nie należy. Pamiętam do dziś co tego dnia jedliśmy- tacos. Moje ukochane tacos, do którego miałam sentyment przez cały okres campu ponieważ zawsze wracałam myślami do pierwszego obiadu, kiedy to czułam się jakbym była u siebie w domu.
Kolejne dni mijały mi coraz lepiej. Wręcz, żeby nie powiedzieć, fantastycznie. Węgierka i ja bardzo się zaprzyjaźniłyśmy. Każdą wolną chwilę spędzałyśmy razem na tyle, że jak musiałyśmy się rozłączyć, ludzie wypytywali nas gdzie podziała się druga. Kiedy było nas jeszcze tak mało, cały Staff trzymał się razem, counsellors z campowerami, amerykanie z czechami, węgrzy ze szkotami czy anglicy z polakami. Wieczorami graliśmy w bilarda w Staff Lounge’u, graliśmy w karty, chodziliśmy na hiking w wolnych chwilach czy po prostu poznawaliśmy siebie.

koleżanki na campie vacamas 2017Na precamp zjechało się ok. 100 nowych ludzi, co dopiero wtedy pokazało ogrom naszego campu (camperów było ok. 300!!!). Mimo tego, że tyle nowego staffu się zjechało, czułam się o wiele pewniej niż jak przyjechałam. Przyjazd 3 tygodnie przed oficjalnym rozpoczęciem campu, dał mi naprawdę dużo: poczucie bezpieczeństwa (wiedziałam jak się poruszać po campie, co gdzie jest), pewność siebie w mówieniu po angielsku oraz swobodę kontaktu ze wszystkimi uczestnikami.
Nie czułam się już jak „szara myszka”, ale natomiast czułam ten obowiązek pomocy nowo przyjezdnym (mimo tego jak wielu ich było 😀 ). Po raz kolejny, w tak krótkim czasie, poznałam ludzi mega otwartych, śmiałych, przyjaznych i interesujących. To, z jaką pasją mówili o swoich zainteresowaniach sprawiało, że i mnie zaczynały interesować te same rzeczy. Przez cały okres pracy, codziennie tworzyły się nowe znajomości. Nawet, kiedy już dzieci przyjechały, więzi jakie powstały między Staffem, nie niszczyły się. Tą jedną rzecz jaką zauważyłam to to, że przyjaźnie powstałe na campie są mocne i prawdziwe.

Wyjazd z Camp America jest o tyle super, że na campie spotykamy ludzi, którzy są tacy jak my: kochają podróże, uwielbiają poznawać nowych ludzi i jednak coś, gdzieś ciągnie ich do tych Stanów. Tyle ile jest osobowości na campie, rzadko gdzie można spotkać. Po tych 12 tygodniach, czasami ciężkiej, pracy nie wiedziałam jak mam się rozstać z tymi wszystkimi ludźmi. Każdy z osobna jest dla mnie jak członek rodziny, a camp jest moim domem. Nigdy nie myślałam, że będę w stanie znaleźć swój dom daleko od domu, a jednak mi się udało.
Wszystkie najlepsze sytuacje jakie zdarzyły mi się będąc w USA, były właśnie na campie. New Jersey zawsze będzie miejscem w którym tak naprawdę odkryłam kim jestem. Bycie na campie totalnie zmieniło moje postrzeganie na życie. To wszystko, czego się obawiałam przed wyjazdem stało się atutem, dlaczego pokochałam mój camp. Przed wyjazdem byłam nastawiona na zwiedzanie. W momencie, kiedy czas na podróżowanie już nadszedł, dałabym wszystko, aby móc spędzić choć jeszcze jedną noc w swoim campowym domku, bez okien i drzwi, tuż obok jeziora.

Paulina w hollywood relacja camp

Autor: Paulina Zdanowicz