scroll

Rzeczy, które mogą zdarzyć się tylko w USA!

Ostatni raz w Stanach Zjednoczonych byłem w wakacje 2003 roku. Pracowałem przez 9 tygodni na prywatnym campie w okolicach Filadelfii jako Campower. Moje zajęcia określone były jako "general maintenance", tzn. odpowiedzialny byłem za sprawność techniczną obozu. Początkowo bardzo bałem się tej pracy, ponieważ za tzw. "złotą rączkę" nigdy się nie uważałem. Bardzo szybko jednak przekonałem się, że miałem szczęście! Moja praca była niesamowicie urozmaicona, codziennie wykonywałem nowe czynności, w których się sprawdzałem. I tak zdarzało mi się malować, kosić trawniki, rozwozić pranie, a nawet budować drewniany mini-most. Nie ukrywam, musicie przygotować się na to, że w pracy może być ciężko - ja na przykład przez trzy dni usypywałem łopatą boisko do piłki plażowej w 30-stopniowym upale. Jednak nigdy nie zapomnę również najprzyjemniejszych dni w pracy, gdy jeździłem wózkiem (taki odpowiednik polskiego Melexa) po polu golfowym i zbierałem przez cały dzień piłeczki, opalając się i ciesząc z życia.

Wśród mnóstwa umiejętności, które nabyłem podczas pracy, jedna jest szczególnie ważna. Otóż chodzi o dobre władanie językiem angielskim. Chociaż wiadomo, że Amerykanie nie są purystami językowymi (uczestnicy Camp America są często gramatycznie sprawniejsi niż native speakerzy), to jednak ilość nowych słów, które pojąłem, jest niewyobrażalna.

Obowiązki zajmowały mi około 9 godzin dziennie, z przerwą na lunch. Po pracy miałem jeszcze dużo wolnego czasu. Jednak i tak było go za mało aby wykorzystać wszystkie atrakcje, które mieliśmy dostępne na campie. Gdy tylko dzieci – uczestnicy obozu – nie korzystały z basenu, kortów tenisowych itp., my mogliśmy używać ich do woli. A co drugi dzień organizowaliśmy zawody w paintball’u!

Przed wyjazdem perspektywa spędzenia dziewięciu tygodni w jednym miejscu trochę mnie przerażała, jednak czas ten minął zaskakująco szybko. Na koniec obozu dostałem kasę i rozpocząłem trzytygodniową podróż po Stanach. Na jednym ze spotkań Camp America (tzw. „Orientation”), jeszcze w Warszawie, dowiedziałem się o firmach typu „driveaway”, które poszukują kierowców gotowych, za darmo, przewieźć samochód z jednego stanu do innego. Wiadomo, wygodni Amerykanie wolą lecieć samolotem niż jechać przez kilka dni. Dzięki temu zainteresowani turyści otrzymują samochód, który muszą w określonym czasie dostarczyć właścicielowi. Pokrywają jedynie koszt paliwa. Po drodze można zbaczać z trasy i zwiedzać wszystko, co dusza zapragnie. Osobiście nie wierzyłem, że coś takiego jest możliwe. Zupełnie nie jestem sobie w stanie wyobrazić działalności takiej firmy w Polsce, czy nawet na zachodzie Europy. Uwierzyłem w to dopiero, gdy usiadłem za kierownicą nowiutkiej, trzylitrowej Hondy Accord V6, którą miałem dostarczyć z Waszyngtonu do Miami.

Tydzień później znalazłem kolejny samochód – tym razem z powrotem do Nowego Jorku. Zwiedziłem po drodze wszystko co było do zwiedzenia. Bez chwili zastanowienia mogę powiedzieć, że były to najszczęśliwsze chwile mojego życia. Jeśli tylko czas mi na to pozwoli chciałbym przeżyć takie momenty jeszcze raz! Polecam również Wam!