scroll

Wielki sprawdzian i silny charakter!

Po raz pierwszy z Camp America zetknęłam się w roku 2001, będąc jeszcze w liceum. W programie uczestniczyłam już 4 razy i nie zamierzam na tym poprzestać! Ogłoszenie znalazł mój tata i zachęcił mnie oraz mojego brata do wyjazdu. Wypełniłam więc wszystkie dokumenty i zgłosiłam się na rozmowę do konsultanta. Po miesiącu, ku mojemu zdziwieniu, zakwalifikowaliśmy się! "Wylądowaliśmy" blisko siebie: mój brat w stanie New Jersey a ja - w New York.

Dokładnie pamiętam dzień wyjazdu – 18 czerwca 2001 r. Na lotnisku w Warszawie odebrałam bilet od przedstawiciela Camp America i… polecieliśmy! Lecieliśmy jeszcze z kilkoma osobami, najpierw do Londynu a następnie na lotnisko JFK w Nowym Jorku. W Londynie miałam około 1.5 godziny czasu na zmianę terminala i na kolejny samolot. Kiedy dolecieliśmy do NYC, nie obeszło się bez niespodzianek. A mianowicie tuż przed lądowaniem stewardessy zawsze dają do wypełnienia tzw. „landing card” dla osób, które nie są narodowości amerykańskiej. Wypełniłam tak, jak trzeba z jednym wyjątkiem. Nie wpisałam adresu swojego campu! Teraz zastanawiacie się, jak to możliwe? Tak jakoś wyszło! Wiedziałam, że mam na 100% placement, ale po prostu gdzieś „wsiąkł” ten adres! Kiedy na lotnisku przyszła moja kolej na odprawę, urzędnik z Urzędu Imigracyjnego /INS/ powiedział że bez adresu mnie nie przepuści. Wtedy odeszłam na bok i pomyślałam sobie, tak jak Pawlak z Kargulem: „no to masz tę swoją Amerykę!” Stałam tak na środku JFK może przez 1 minutę myśląc co zrobić dalej. Wiedziałam, że przecież nie będę dzwonić do domu, że sama muszę sobie poradzić. No i nagle podeszła do mnie miła pani, która pracowała na lotnisku. Wytłumaczyłam jej wszystko i ona pomogła mi właściwie wypełnić dokumenty wjazdowe… I takim to sposobem przedostałam się na druga stronę! Odebrałam swój bagaż i już przy wyjściu z lotniska czekał na wszystkich campowiczów pan z wielkim napisem Camp America, który zabrał wszystkich do hotelu Ramada w New Jersey, gdzie spędziliśmy noc. Dopiero w hotelu dowiedziałam się, gdzie dokładnie jest mój camp. Okazało się że w stanie NY – camp CIRCLE LODGE z czego bardzo się ucieszyłam! W hotelu każdy dostał też szczegółowe wskazówki, jak dotrzeć do celu. Następnego dnia autobus Camp America porozwoził nas w różne miejsca, w zależności, dokąd kto się wybierał. Ja wylądowałam na stacji metra na Grand Central Station. Tam kupiłam bilet do New Hamburg i pojechałam. Będąc już na miejscu zadzwoniłam na camp i powiadomiłam ich, że dotarłam do stacji. W niedługim czasie przyjechali po mnie.

Jeszcze tego samego dnia poznałam mojego szefa. Wprowadziłam się do domku (bunk) i powoli zapoznawałam się z tym nowym dla mnie otoczeniem. Camp był naprawdę duży. Były to dwa połączone ze sobą żydowskie campy. Jeden dla dzieci a drugi to motel dla gości – starszych ludzi, którzy przyjeżdżali na wypoczynek. Pierwsze dni były dla mnie trudne. Praca fizyczna, do której za bardzo nie byłam przyzwyczajona, sprawiała, że przez pierwszy tydzień bolały mnie nogi. Poza tym dopiero po pewnym czasie przełamałam barierę językową i przyzwyczaiłam się do ich akcentu!

Pracowałam w kuchni. Czasem było lekko a czasem ciężko! Kuchnia była podzielona. Salad bar był oddzielnie, środkowa kuchnia, gdzie pracowałam ja, „hot side” – tam gdzie pracowali tylko kucharze, piekarnia i „zmywak”. Do moich prac należało miedzy innymi robienie pizzy! Kuchnia amerykańska bardzo różni się od naszej. Robienie pizzy polegało na rozłożeniu zamrożonego ciasta na tacy uprzednio wysprejowanej tłuszczem, posmarowanie tego ciasta sosem pomidorowym oraz posypanie mozarellą! Kucharze zajmowali się pieczeniem. Rozkładaliśmy także zamrożone hash browns (niby placki ziemniaczane), pancakes (niby nasze naleśniki), które je się z syropem klonowym oraz „french toast sticks”. To wszystko było na śniadanie, podawane na zmianę. Od czasu do czasu była jajecznica, którą przygotowywał kucharz. Czasami pomagało się w salad barze np. kroiliśmy sałatę, paprykę, marchew, cebulę czy też pory. Pracowałam także w piekarni, gdzie wypiekałam ciastka i muffiny (babeczki). Wszystko to przygotowywane było w niesamowicie dużych ilościach. Ostatni rok natomiast pracowałam jako kelnerka. Bardzo polubiłam tę prace! Zdobyłam uznanie gości! I nawet przyzwyczaiłam się bardzo do niektórych z nich!

Jeszcze wspomnę o okolicy naszego Campu. Była naprawdę bardzo ładna. Dzieciaki miały tam „full-wypas”, jezioro, basen, korty do tenisa, boiska do koszykówki, piłki nożnej. Poza tym mogły uprawiać windsurfing, pływać na rowerkach wodnych, miały także do dyspozycji internet, z którego „campowers” też korzystali. Oczywiście campowerzy także mogli korzystać z wszystkich tych atrakcji, jeśli nie były używane przez dzieci czy gości. Pracownicy kuchni mieli o tyle lepiej, że były przerwy w pracy, a np. pralnia pracowała od 8 do 17. Także w czasie przerwy odsypiało się, albo opalało! Od czasu do czasu jeździliśmy także na kręgle i do kina! Nie było czasu na nudę! Zawsze trafiała się super ekipa ludzi i organizowaliśmy sobie czas urządzając wszelkiego rodzaju imprezy!

Ja mieszkałam w największym domku. Mieściło się tam 10 osób. Zawsze głośno i pełno ludzi o każdej porze! W dzień wolny przeważnie odsypiało się. I oczywiście szał zakupów. Przeważnie z ludźmi, którzy mieli dzień wolny, zamawialiśmy taxi i jechaliśmy do ogromnego shopping mall. Tam spędzałam co najmniej 5 godzin! Poza tym jeździłam do NYC, bo mój camp był 1,5 godziny od centrum. Zwiedziłam niemalże całe miasto: Statuę Wolności, Empire State Building, Rockefeller Center, Times Square nocą, Central Park, siedzibę ONZ, Wall Street, włącznie z wieżami WTC! Udało mi się nawet wejść na szczyt jednego z wieżowców. A na pamiątkę kolega zrobił mi niepowtarzalne zdjęcie – moja głowa między wieżami WTC. Największą jednak przyjemność sprawiało mi chodzenie uliczkami Manhattanu! Będąc już tyle razy na campie poznałam wielu ludzi i zazwyczaj z większością utrzymuję kontakt. Tak się złożyło, że w tym roku w NYC spotkałam się z 4 osobami, którzy byli na campie w 2001 r. Niesamowicie fajnie było znowu się z nimi spotkać i powspominać. Poza tym w Polsce także organizujemy wspólne spotkania!

Po campie udało mi się zobaczyć Chicago, Filadelfię, Baltimore, Washington i wodospad Niagara. Odwiedziłam także znajomych w Louisville w stanie Kentucky, jak również w stanach Ohio i Tennessee.

 

Takie samodzielne wyjazdy sprawiły, że jestem teraz o wiele bardziej pewna siebie i samodzielna. To także niesamowite i wartościowe doświadczenie, taki wielki sprawdzian dla samej siebie w różnych sytuacjach. Praca z różnymi ludźmi, różnymi charakterami i ich przyzwyczajeniami oraz praca w grupie sprawiły, że musiałam nauczyć się przystosowywać do różnych warunków! Dochodzić do porozumienia a niekiedy postawić na swoim i nie dawać się wykorzystywać niektórym leniwym współpracownikom! To wszystko sprawiło, że mam teraz naprawdę „silny charakter”. Wszystkie te umiejętności, które zdobyłam podczas każdego wyjazdu, wykorzystuję w życiu codziennym. Każdy wyjazd do USA wniósł coś nowego do mojego życia i nauczył mnie wielu rzeczy i mimo, że czasem było naprawdę ciężko, nie żałuję ani jednej chwili spędzonej z Camp America. Zachęcam wszystkich bo naprawdę warto!