scroll

A Million Miles Away

Jest słoneczny czerwcowy ranek, około 7:00 na zegarku, silniki Boeinga rozgrzewają się i rozpędzają, hamulce samolotu odpuszczają, a on sam w ciągu kilku sekund osiąga zawrotne przyspieszenie wciskające w fotel i podrywa się w górę... wszyscy to czują... już jesteśmy w powietrzu... po pewnym czasie widać ocean...

spotkanie uczestników Camp America

… Słyszę tylko „Million Miles Away” Offspringa ze słuchawek w uszach… i głos… kobiecy… przyjazny… „Sir, What Would You Like to Drink?”

Gdybyście mnie zapytali kilka lat temu „czy to marzenie senne?”, odpowiedziałbym, że TAK bo faktycznie kiedyś mi się właśnie coś takiego śniło. Dzisiaj mogę z pełną odpowiedzialnością i śmiałością powiedzieć nie, to nie sen, to RZECZYWISTOŚĆ!

Gdy byłem małym chłopcem, zawsze pasjonowała mnie Ameryka. Chciałem wyjechać jeszcze jako uczeń ale nie było zbyt wiele możliwości, właściwie nie było żadnych. Czytałem jednak sporo o USA, czekałem cierpliwie, liczyłem na swoją szansę… Najmilsze, że przyszła w najmniej oczekiwanym momencie tak jest najlepiej, prawda?! Zaraz po maturze pojechałem na wakacje do Grecji, słoneczko, plaża… zupełnie przypadkiem zacząłem gadać z jakimś kolesiem… okazało się, że podróżuje dużo… no i poleca… CAMP AMERICA!!!

To był bakcyl, błysk w oku (moim), więcej nie trzeba mi było. Po powrocie z wakacji przeczesałem Internet i znalazłem www.campamerica.pl. To było jak po wełnie do kłębka. OK, jest strona, lokalni konsultanci… no to uderzam! Tak spędziłem w biurze u mojego nowego konsultanta bite parę godzin. W tym czasie zdążył mnie zarazić Ameryką na nowo, wtedy zapragnąłem spełnić własny „American Dream” i zdecydowałem – „JADĘ”!

Potem była papierkowa robota, zdobywanie referencji, wizyta w ambasadzie amerykańskiej w Warszawie… ciekawe doświadczenia, przecież właśnie o to chodzi, prawda? Pomyśleć, że to był dopiero początek większej przygody! Później lot samolotem… jednym, drugim… no i pierwsze kroki na amerykańskiej ziemi… Olbrzymi hol na lotnisku Newark w New Jersey, wszyscy byli jakby z filmu, niby przecież ludzie – jak ja ale inni! Wszystko było inne, takie duże… i w ogóle!!! Teraz wiem, co to było niezapomniane uczucie szoku kulturowego! Potem przeżyłem go jeszcze raz… po przylocie do Polski (zadziwiające, nie?).

To było już ponad 2 lata temu. Minęło mnóstwo czasu, a Ameryka wciąż fascynuje, przyciąga jak magnes, nie pozwala uciec, a ja się poddaję tak samo jak na początku… może po prostu tak już mam zapisane w gwiazdach!

Wyjazd z Camp America to świetne doświadczenie. Samo przygotowanie wymaga od Ciebie organizacji, zaangażowania, optymizmu w powodzenie tego, co robisz. A to tylko fragment czegoś większego. Na miejscu, w Ameryce uczysz się tak naprawdę, ile sam znaczysz, do czego jesteś zdolny, otwierają Ci się furtki z możliwościami. Zdajesz sobie sprawę z tego, jak bardzo świat jest zróżnicowany i jak wielki potencjał tkwi w człowieku. To niebywałe przeżycie.

Fajnie jest mówić, że było się w miejscach, które pokazują w filmach „O… piłem kawę na piątej Alei na Manhattanie… Sting tutaj kręcił swój teledysk do Englishman in New York”. To robi wrażenie!

Mam mnóstwo przyjaciół z wielu krajów Europy, ba, nawet z innych kontynentów! Razem z nimi mieszkałem na campie, pracowałem, zżyliśmy się… jeden domek i 10 różnych narodowości, 5 różnych religii… i 10 super przyjaciół! W takim towarzystwie nawet ciężka praca staje się przyjemnością, a czas mija za szybko… bo potem na końcu nikt się nie chce z nikim rozstawać i dwa miesiące spędzone razem to za mało!

Bez wątpienia spełniło się jedno z moich priorytetowych Marzeń. Jest jeszcze jedno… ale to będzie później, też w USA, być może już podczas kolejnego wyjazdu… dam Wam znać!

„Country road… take me home… to the place… I belong… West Virginia… Alabama…” (John Denver)

Pozdrawiam gorąco i zachęcam nie wahajcie się, Ameryka czeka na Was!

Autor artykułu: Adrian Hergezele