scroll

Setki, tysiące, miliony niesamowitych wspomnień - muszę tam wrócić!

Do tej pory na samą myśl przechodzą mnie ciarki. Jako że z moich ust nie wydobyło się ani jedno słowo, pani spytała czy nadal jestem zainteresowany.

Wylot miał być 10 dni później, a przede mną 4 egzaminy i wizyta w ambasadzie. Poprosiłem o pół godziny na namysł. Rozłączyłem się, a w głowie miałem niesamowity mętlik. Nie mogłem o niczym myśleć, w końcu przede mną tak ważna decyzja. Martwa cisza w całym pokoju, w końcu odzywa się koleżanka i mówi „Może pomyśl sobie jakbyś się czuł jakbyś wyobraził sobie, że jedziesz i że nie jedziesz.” Pomyślałem „Nie jadę.”, a mętlik w mojej głowie zdawał się pogłębiać. Pomyślałem „Jadę.” i nagle na mojej twarzy pojawił się uśmiech, który z sekundy na sekundę przechodził w śmiech, niemal szaleńczy. Okazało się, że decyzje podjąłem dużo wcześniej jednak musiałem przełamać strach i przyznać się do niej. I się zaczęło. Ludzie różnie reagują na stres. Ja osobiście dostaje pełnej mobilizacji. W kilka dni wypełniłem wszystkie dodatkowe papierki, zaliczyłem wizytę u lekarza i egzaminy – z czego dwa celująco. Jechałem już do konsulatu. Dostałem wizę i spakowany czekałem na wylot po kilkunastogodzinnej podróży pociągiem na Lotnisko Chopina w Warszawie.
Łącznie moja podróż na camp trwała jakieś 30 godzin. Jako, że dostałem pracę last minute musiałem dojechać do campu samemu – co okazało się poczatkiem mojej przygody za oceanem. W autobusie poznałem parę z którą przegadałem całą podróż, opowiedziałem w zasadzie poprzedni akapit oraz to co mnie czekało na campie i po nim. Oni zainspirowani nie wiem nawet sam czym – odwagą? – zaproponowali mi nocleg po campie w najdroższym mieście w jakim miałem okazję być – w Nowym Jorku. Nie miałem za to nawet mapy miasteczka Hunter, w którym znajdował się Camp Loyaltown, jednak wysiadając z autobusu nietrudno zauważyłem grupkę tuzina młodziezy w moim wieku. Spytałem „Hi do you know where is Camp Loyaltown?” a oni widząc mój szalik „Polska” odpowiedzieli – „To jeszcze ktoś do nas z Polski przyjechał?”. Tak poznałem moich przyszłych przyjaciół. Bardzo szybko nadrobiłem zaległości i już po kilku dniach znałem mnóstwo niesamowitych ludzi z Polski jak i innych krajów, ba, kontynentów. Praca w kuchni sprawiała mi mnóstwo przyjemności. Gotowaliśmy śpiewając, tańcząc i żartując. Każdą wolną chwilę spędzaliśmy na rowerach, nad jeziorem, spacerując lub przy różnego rodzaju grach. Będąc na campie zrozumiałem, że nie należy oceniać innych przez pryzmat wieku, a doświadczenia – wszyscy byliśmy równi – bo naszym wspólnym doświadczeniem i celem było znalezienie się dokładnie w tym samym miejscu – na campie. Zanim jeszcze rozpocząłem zwiedzanie Ameryki, już wiedziałem że właśnie przeżywam najlepsze wakacje życia. Setki, tysiące, miliony niesamowitych wspomnień. Już wtedy wiedziałem, że muszę tam wrócić w przyszłe wakacje.

Podróż po zakończeniu pracy rozpocząłem od słynnego Nowego Jorku. Nocowałem u znajmoych poznanych w autobusie, którzy później byli dla mnie taką przyszywaną rodziną w obcym świecie. Miasto zwiedzałem ze znajomymi z campu – sami wyznaczaliśmy sobie ścieżki. Spacer przez Brooklyn Bridge, piknik w Central Parku, szachy w Washington Square, oglądanie Manhattanu ze szczytu Rockefeler Center, przejazd taksówką przez Times Square o północy, promem na Staten Island, czy gondolą na Rooseveld Island – te atrakcje wspominam najlepiej.

Jako, że wszyscy mieliśmy ograniczony budżet – każda promocja była godna uwagi. Z dużym wyprzedzeniem czasowym udało nam się kupić bilety autobusowe po dolarze oraz wziąć trochę paczek chipsów i ciastek z campu. Nocny autokar dowiózł nas o 5 rano do Bostonu, małej kopii Nowego Jorku. Przestrzenny, niezatłoczony, studencki, europejski – te przymiotniki nasuwają mi się na myśl, gdy mam opisać te miejsce. Bezcenne okazało się zwiedzanie kampusów Harvardu i MIT w Cambridge. Czułem się jakbym przemierzał właśnie Wrocław.

Następny przystanek to Waszyngton DC – wizytówka Stanów. Spotkałem tam się z koleżanką będącą Au Pair, ona też namówiła mnie do wzięcia udziału w wymianie. Niesamowite wrażenie stolica robi szczególnie nocą, wszystkie budynki są niesamowicie oświetlone, a wchodząc do Memoriału Lincolna można było poczuć się jak w Starożytnej Grecji.

Do Filadelfii przyjechaliśmy o zmroku, a mimo późnej pory, wielu ludzi bardzo przyjacielsko pomagało nam odnaleźć promenadę i schody Rockiego, na których zrobiliśmy sobie mały jogging. W tym filmowym mieście deskorolkarzy i zakochanych nie udało nam się znaleźć taniego noclegu, i jedyną opcja okazało się wykorzystanie dworca. Z niewyjaśnionych przyczyn obsługa zamykała i otwierała dworzec co godzinę więc musieliśmy robić pobudki. Pomijając kobietę, która zdesperowana przez pół godziny chodziła z jednego końca alejki na drugi krzycząc „Kto powiedział abym się zamknęła?” dało się zdrzemnąć i rano powiedzmy w pełni sił pojechać do największego parku rozrywki w okolicy.

Six Flags w New Jersey spełniło w 200% moje oczekiwania. Adrenalina trzymała wysoki poziom przez cały dzień powstrzymując mnie od zaśnięcia. Pierwszy raz poczułem autentyczny strach wchodząc do rollercoastera rozpędzającego się do 200km/h, jadącego pionowo w górę i w dół, który na dodatek miał półgodzinną przerwę techniczną, gdy czekaliśmy w kolejce. Mogłem poczuć się jak superman lub batman, skorzystałem z każdej atrakcji.

Drugą połowę mojej podróży spędziłem na zachodnim wybrzeżu. Ludzie mówią, że wszystko w Stanach jest potężne. Wraz z trójką znajomych wynajęliśmy samochód by móc zobaczyć ogrom przyrody w dolinę rzeki Kolorado i nie tylko. Podróż rozpoczęliśmy w Las Vegas i już tam mieliśmy opóźnienie. Jako że ja byłem kreatorem planu wycieczki, tylko ja pilnowałem też czasu. Podziwiając Tamę Hoovera wszystkich pospieszałem i mimo kolejnych opóźnień słyszałem tylko „Spokojnie… ja tu jestem na wakacjach, nie będę spędzać całej podróży w aucie…” Po dwóch godzinach zwłoki i kolejnej spędzonej w hipermarkecie – wyruszyliśmy, zapakowani do kresu wytrzymałości. Plecaki i walizki zajęły cały bagażnik kompaktowego Nissana, a resztki miejsca wypełniły karimaty, śpiwory, lodówka, jedzenie, hektolitry wody i masa entuzjazmu. Jak się okazało jadąc 90 mil na godzinę przez słynną Route 66 miałem nadzwyczaj dużo miejsca, jakby czegoś brakowało. Zgrzewka wody – jest, plecak – jest, śpiwór – jest… brakowało tylko jednego – butów, które zostawiłem na parkingu pod sklepem. Oczywiście była to jedyna para jaką miałem, bo na 10 dni spakowałem się w szkolny plecak, a przed nami czekały 4 dni chodzenia po górach. Na szczęście Steve pożyczył mi swoje „szczęśliwe” tenisówki, które przypadkiem przywiozłem do Polski… nie żebym ukradł – w końcu nie były nawet firmowe.

W każdym razie, wracając do podróży pędziliśmy, aby zdążyć do Wielkiego Kanionu na zachód Słońca. No i dojechaliśmy… pół godziny po zmroku. Oczywiście pierwsze co mi się rzuciło na myśl, to zostawić to miejsce aby nie mieć opóźnienia następnego dnia, jednak na szczęście zostaliśmy i rozpoczęliśmy poszukiwania noclegu w miejscu, w którym te miejsca są bukowane na pół roku wcześniej. Trafiliśmy na kamping, ale nie mając namiotu czekała nas nocka w warunkach polowych. Justyna spała w aucie, Kaśka poszła spać do łazienki, a ja i Steve zadecydowaliśmy położyć się na ławkach piknikowych. Niby wszystko było w porządku, jednak mimo założenia wszystkich ubrań, które ze sobą miałem ok. godziny 2 w nocy rosa dała się we znaki, i przemoczony postanowiłem również udać się na nockę „pod pisuary”. Jako, że ominął nasz zachód Słońca, to postanowiliśmy zobaczyć chociaż świt. Jest godzina 6 rano, słyszę budzik, ciągle jestem mimo wszystko we śnie. Otwieram oczy i widzę światło – pomyślałem, że zaspaliśmy i kolejny punkt wycieczki przepadł, jednak wychodząc z łazienki zorientowałem się że jasno było tylko wewnątrz, a brzask był ciągle przed nami. Warto było poświęcić pół godziny na motywowanie reszty do wstania bo widok wyłaniających się szczytów podczas brzasku zapierał dech w piersiach. Oczywiście mimo ogólnej nostalgii panującej na zboczu skały, gdzie znajdował się taras widokowy, cała nasza ekipa wbiegła tam krzycząc z zachwytu, że jesteśmy na czas. No dobra, tylko ja krzyczałem… Przejechaliśmy samochodem kilkadziesiąt kilometrów brzegiem kanionu. Śniadanie zjedliśmy w otoczeniu rzeki Kolorado – niczym piknik nad Odrą.

Opuściliśmy to miejsce jeszcze przed południem, dzięki czemu spokojnie zdążyliśmy dotrzeć do Doliny Monumentów na parę godzin przed zmrokiem. Po drodze oczywiście zahaczyliśmy o jakąś stację paliw na której nie działał żaden telefon, po ulicy biegały bezpańskie psy, wioska wydawała się opuszczona, a jedyny ruch zauważalny był w wiatraku jakąś mile wgłąb mieściny. Po zmroku opuściliśmy Arizonę udając się na północ przy okazji szukając noclegu. Miasta na trasie były odległe o jakieś 30 kilometrów co podczas burzy było nieco przerażające. W końcu po namowach niewyspanego po 2 tygodniach imprezowania Steve’a postanowiliśmy przenocować w najdroższym do tej pory hotelu – 34$ za osobę! Przypomniałem wtedy słowa mojej matki – „Pamiętaj, nie oszczędzaj na wszystkim…” Jak się rano okazało, mama miała rację. Wychodząc na balkon okazało się, że jesteśmy otoczeni ceglasto-czerwonymi skałami w odległości 50 metrów, a śniadanie, które było w cenie było najlepszym posiłkiemw Stanach jaki jadłem. Wszystko było naturalne, sok z wyciskanych owoców, świeża jajecznica, pachnąca kawa. Tego było nam trzeba po niemal dwóch tygodniach ekstremalnych warunków noclegowo-żywieniowych.

Kolejnym punktem na trasie był Arches National Park, w którym spędziliśmy cały dzień wędrując po/obok/pod/przy/w skałach. W końcu nie tylko zobaczyliśmy coś tak niesamowitego, ale mieliśmy też okazję poczuć się tego częścią. Do dziś pamiętam szlak pochyły na jakieś 30 stopni z tabliczką na starcie „Nie zalecamy osobom starszym, dzieciom i początkującym. Wchodzisz na własną odpowiedzialność.”

Po całonocnej podróży dotarliśmy do ostatniego Parku Narodowego – Zion. Był on o tyle ciekawy, że oprócz skał można było podziwiać bujną faunę i florę, i to wyłącznie z Shuttle-busa bworzącego po całym terenie. Chcieliśmy wieczorem wrócić do Vegas więc wybraliśmy tylko 3 najkrótsze szlaki. Jesteśmy na końcu ostatniego z nich. Była to wnęka w skale, po której spływała woda niczym mały wodospad. Justyna zainspirowana tym miejscem zaczęła pozować do zdjęć, w momencie, gdy z Kasią obróciliśmy się by ich pospieszyć, widzimy jak Justyna leci z murka na którym stała półtora metra w dół na skały. Szok. Leżała w bezruchu kilka sekund, które dla mnie były wiecznością. Ruszyła się. My nadal – szok. W końcu oprzytomniali, udzieliliśmy jej pomocy, a po sprowadzeniu karetki okazało się, że nic poważnego się nie stało. Mimo uderzenia głową w najgorszym stanie była obita stopa przez co nasza koleżanka – zakrwawiona, kulejąca, brudna i morka wyglądała, jak przed chwilą znajeziona ofiara gwałtu.

W hotelu w Las Vegas, Justyna zaczęła dochodzić do siebie, jednak na wieczorny wypad na kasyna zdecydowałem się tylko ja i Katarzyna. Oboje byliśmy under-21, więc wzięliśmy dowody Justyny i Steve’a, i tak jak dziewczyny, obie blondynki były podobne, ja ze Stevem w żadnym wypadku, no ale co zrobić, być może jestem w Sin City pierwszy i ostatni raz. Kaśka ubrała wieczorową suknię, więc wyglądaliśmy razem powiedzmy ten a ten rok dojrzalej. Obeszliśmy wszystkie knajpy, przegraliśmy parę dolców grając w jednorękiego bandytę, widzieliśmy gonitwę ochroniarzy za facetem i pościg policyjny – czyli to czego oczekiwać by można od tego miejsca. Widzieliśmy Rzym, Paryż, Nowy Jork, Egipt, lecz najlepszy był Venecian. W przeciwieństwie do oryginału we Włoszech, tutaj woda jest krystalicznie czysta i nie śmierdzi. W Na szczęście następnego dnia nasza kaleka mogła już chodzić co prawda kulejąc, ale przeszła z nami długą trasę w Vegas, więc i ona zaznała trochę luksusu. nocy piekłem, za dnia rajem zdało się, przynajmniej dla mnie miasto grzechu.

W Los Angeles znaleźliśmy się o północy. Jak się okazało, motel mieliśmy zarezerwowany na drugim końcu miasta co w przypadku LA znaczy 20 mil na południe, a w nocy metro nie jeździ. Mimo niebezpiecznego sąsiedztwa i miliona żebraków dotarliśmy cali i zdrowi o 3 nad ranem do łóżek. Pierwszy dzień spędziliśmy w Beverly Hills – miejscu tak wylansowanym, że wstyd pokazać się na pieszo oraz w Hollywood, w którym najfajniejsze było to, że spotkaliśmy kompanów z Polski i Czech na dalszą podróż. Drugi dzień był dniem odpoczynku od wypadków, nerwów, wydatków i biedaków. Santa Monica zaoferowała nam cały dzień relaksu na słonecznej plaży z jednym malutkim ale… Podróż komunikacją miejską na dworzec z którego mieliśmy odjazd do San Francisco o godzinie 19 zajął nam 3 godziny. Na prawdę, w „mieście aniołów’ nie da się nie mieć prawa jazdy. Nie da się. Jednak wróćmy do autobusu, którym jedziemy beztrosko i po godzinie orientujemy się, że ledwo minęliśmy trzecią część podróży. Nawet kierowca nie potrafił przewidzieć, czy dotrzemy na czas, ostatecznie zdecydowałem, że musimy przesiąść się na metro. Dwadzieścia minut do 19 wskazywała wskazówka na tarczy mego zegarka. Po 18 minutach nerwów dotarliśmy na stację końcową, a ja jako że byłem kiedyś całkiem nieprzecięty w biegu na 300 metrów, wybiegłem z wagonu i przez kilka ruchomych schodów przeszturmowałem cudem zatrzymując nasz autobus do San Francisco. Udało się, zadyszka przeszła i zostało tylko oczekiwanie na dotarcie do ostatniego punktu naszej podróży.

W tym kalifornijskim mieście przenocował nas Matt – człowiek zupełnie na luzie, inteligentny i przebojowy, którego znaleźliśmy przez internet. San Francisco okazało się najlepszym z możliwych na finałowy punkt zwiedzania – jedyne takie w USA. Ulice takie długie i proste, a miasto leżało na tysiącu wzniesień. Widok z każdej jednej krzyżówki w każdą z 4 stron był niesamowity – a to przecież tylko zwykłe budynki przy ulicy. Golden Gate Bridge – zachodnia brama Ameryki – w dzień równie olśniewająca jak w nocy nowo powstały Bay Bridge. Wspólnie ze znajomymi z LA spacerowaliśmy po porcie, China Town, Little Italy i innych zakątkach tego oldschoolowego miasta. Dookoła palmy, piękne domy, nowoczesne wieżowce, stare tramwaje, odpicowane samochody i ludzie ubrani w kolorowe ciuchy. Miasto marzeń, miasto snów – w nim mógłbym kiedyś zamieszkać i z niego też tak trudno było wyjeżdżać do Polski.

Podsumowując, spędziłem niesamowite 88 dni za oceanem. Poczułem wszystkie rodzaje emocji – ekscytację, strach, radość, rozczarowanie, przerażenie, nostalgię, zadumę, rozkosz – oraz wiele innych, których nazw nawet nie umiem określić. Wiem tyle, że było warto, mimo zbyt dużej liczby wydanych dolarów i zjedzonych hamburgerów, mimo odcisków na stopach i pracy do późnej nocy. Było warto! Poznałem przyjaciół na całe życie, przeżyłem niesamowite chwile, wiele się nauczyłem – nie tylko języka, ale i samodzielności i odpowiedzialności. Ktokolwiek to czyta niech wie, że Tobie tez tego życzę, bo życie nie zaczyna się narodzinami i nie kończy się śmiercią. Życie to nie budzenie się, jedzenie, uczenie się, pracowanie i chodzenie spać każdego kolejnego dnia. Życie to ludzie. Życie to chwile. Życie to nieopisane rzeczy, które możesz ofiarować innym i to czego możesz zaznać dopóki tylko masz ochotę przeżyć przygodę.

Autor: Michał Kochanowski