scroll

Bobry, rowery i kasyna!

Moja przygoda rozpoczęła się na lotnisku Okęcie 19 czerwca 2004 roku. Był wczesny poranek, kiedy moje niedospane oczy uświadomiły sobie, iż pierwszy wylot za ocean zaczyna się realizować. Po szybkiej odprawie biletowej i zajęciu miejsca w przepastnym Airbusie, przygoda transatlantycka miała swój start wraz z uruchomieniem silników pojazdu, który miał zabrać mnie na odkrywanie świata.

Niecałe osiem godzin później wylądowałem cały i zdrowy na JFK. Po odprawie paszportowej odnalazłem człowieka, tamtejszego pracownika Camp America wraz ze sporą grupką ludzi, prawdopodobnie z całej Europy. Podczas lotu doznałem wspaniałego uczucia, kiedy to w mgnieniu oka poznałem ludzi z wielu zakątków starego kontynentu. Jeszcze czekała nas przeprawa autokarami przez Nowy Jork do hotelu Ramada w New Jersey i można było w końcu odpocząć. Zresztą jak tu się relaksować, skoro jest się pierwszą noc tysiące kilometrów od domu:). Następnego dnia rano przejechaliśmy na camp. W aplikacji zawarłem informację, że chcę pracować na obozie żydowskim, gdyż będąc studentem stosunków międzynarodowych, chciałem to wykorzystać w planowaniu pracy naukowej. Ponadto byłby to świetny sposób na poznanie podczas jednego wyjazdu dwóch kultur, amerykańskiej i żydowskiej!

Byłem członkiem personelu kuchennego na jednym z obozów wyznania mojżeszowego w pięknych lasach Pensylwanii. Przedsmak spędzania wakacji na łonie natury chyba sam motywuje do działania. Dla przykładu, kilkanaście kroków od swojego domku (całkiem nieźle wyposażonego) miałem żeremie bobrowe! Codziennie widywałem masę zwierzyny, od wiewiórek, poprzez sarny, na niedźwiedziach skończywszy. Te ostatnie bardzo lubiły wyżerać odpadki ze śmietników, tak że był to w miarę niezły punkt obserwacyjny na dziewiczą przyrodę:). Ten, kto kocha naturę, niech jedzie do Pensylwanii! Ameryka nie jest jednak tak zniszczona przyrodniczo, jak wcześniej myślałem!

Mieszkałem razem z zawsze roześmianą, wspaniałą załogą, która pochodziła z różnych stron świata: Polski, Tajlandii, Meksyku, Izraela, Rosji, Białorusi, Ukrainy, Mołdawii oraz Ameryki. Naszymi codziennymi obowiązkami były czynności związane stricte z kuchnią. Chcę zaznaczyć, iż kuchnia żydowska (na obozach, które przestrzegają zasad religijnych) jest podzielona na trzy części: mięsną, mleczną i owocowo-warzywną. Żydzi przestrzegają restrykcyjnych zasad żywieniowych, gdyż kierują się przy tym prawem Tory. Nie wolno mieszać potraw mięsnych z mlecznymi (cheeseburgery wykluczone :)), a owoce i warzywa dodaje się przy bacznym oku rabina lub człowieka odpowiedzialnego za kuchnię. Rodziło to wiele sytuacji komicznych i śmiesznych, ale tak już jest z odmiennościami na tym świecie. Pracując w orientalnej kuchni, zresztą w jak w każdej innej, nie ominie Cię nauka przyrządzania jedzenia. Można nawet nieźle się wprawić w przygotowywanie świetnego jedzonka, polecam!

Rozrywka między pracą to chyba najważniejsza część przygody amerykańskiej, którą miałem zaszczyt przeżyć. Każdy znajdzie coś dla siebie, jest tam dosłownie wszystko ze sportów. Jak dopisuje pogoda, kąpiel w jeziorze lub basenie jest świetnym relaksem i potrafi najbardziej odprężać. Jeśli ktoś nie chce się moczyć, a pragnie korzystać z dobrodziejstw wody, może popływać kajakiem lub łodzią (nawet motorową z nartami wodnymi!). Woda zazwyczaj miała temperaturę około dwudziestu stopni, więc nic straconego. 🙂 Po basenie warto poćwiczyć w miarę swoich potrzeb na siłowni, co czyniłem prawie codziennie. Potrenowałem też tenis ziemny i golf, fajna zabawa szczególnie z tym ostatnim. Piłka koszykowa i ręczna również nie była mi obca. Wspaniale rozgrywa się zawody „Europa kontra reszta obozu”!

Najlepszy sposób na zwiedzenie najbliższej okolicy – jazda rowerem. Obóz wyposażony był w masę rowerów, również zjazdowych, moich ulubionych. Robiłem kilkugodzinne wypady i wycieczki w lasy, zjeżdżając z niskich wzniesień zaczątku Appallachów. Coś niesamowitego, do kilometrówki rowerowej podliczanej zawsze pod koniec roku, mogę dodać mile:). Choć obóz położony był daleko od cywilizacji (miasta) to rower stanowił wyśmienity środek transportu do sklepu i innych ważnych miejsc, takich jak poczta. Oczywiście od czasu do czasu podjeżdżał autobus, który zabierał ludzi na cały dzień do marketu, ale po co tracić cały dzień na zakupy. Warto zwiedzać i podpatrywać jak to życie upływa Amerykanom nawet setki kilometrów od obozu!

Na campie mieliśmy flotę vanów, którą mogliśmy używać podczas wolnych dni oraz przerw w pracy. W taki sposób udało mi się zwiedzić prawie wszystkie najważniejsze miejsca na wschodnim wybrzeżu. Któregoś pięknego dnia wybraliśmy się paczką nad Niagarę. Podczas wyprawy przejechaliśmy około tysiąca trzystu kilometrów! Aż się kręci w głowie… Niagara to coś nie do opisania, wielkie, monumentalne i godne zobaczenia miejsce. Ów wodospad pędem spadku wody wznieca mgłę, która łączy się z niebem. Przez to zjawisko musisz się dokładnie przyjrzeć, żeby stwierdzić gdzie jest mokro. Nie unikniesz oczywiście zmoczenia głowy i czasem całego ciała, doznanie naprawdę oszałamiające. Rejs statkiem oraz spacer przy wspaniałym spadku wody to moment godny zapamiętania na całe życie. Musicie zobaczyć to miejsce!

Nasze autko zawitało również do Atlantic City, najbliższego kurortu położonego nad oceanem. Miasto jest fenomenalne, pełne kasyn, kolorowych sklepów i uśmiechniętych ludzi. A propos kasyn, wydałem tam 50 centów:), polecam taką sumę, gdyż koledzy, którzy zainwestowali 50 dolarów, nie wygrali nic! Zresztą co kto lubi. Można powiedzieć, iż hazardowego żywota popróbowałem:). W Atlantic spotkałem się z największym i chyba najszybciej opalającym słońcem w Ameryce. W przeciągu dwudziestu minut można się spalić na przysłowiową cegłę. Jednak nie słońce i kasyna przyciągały tak bardzo jak słona wielka woda. Fale może i niegodne Bałtyku, ale wspomnienie o naszym morzu pojawia się od razu. Prąd oceanu praktycznie unosił mnie na powierzchni. Szkoda, że nie mieliśmy muzyki ze Słonecznego Patrolu, bo klimat i atmosfera były podobne do tego serialu:). Polecam także zachód słońca w pryzmacie Atlantyku, coś niesamowitego!

A co z Mr. Bushem? Taka myśl spowiła nasze głowy podczas którejś z rzędu rozgrywki w szachy. Jedziemy do Waszyngtonu! Stolica Stanów, to jest Coś! Piękne miejsce, masa miejsc do zobaczenia i zbadania. Trochę przypomina Warszawę, gdyż w Naszej stolicy głównym punktem orientacyjnym jest Pałac Kultury i Nauki a w Waszyngtonie – kopuła Kapitolu. Co prawda prezydenta nie widziałem, ale mam z nim fotkę:). Koreański student dorabiający do studiów, robił zdjęcia turystom przy Białym Domu, posługując się techniką fotomontażu:). Niezła pamiątka, polecam! W stolicy USA większość muzeów jest za darmo, wliczone są w koszty podatników amerykańskich:), można zatem zwiedzać prawie wszystko, według zainteresowań. Zachęcam do odwiedzenia Ogrodów Botanicznych, chyba największych na świecie. Świetnym motywem jest zobaczenie Narodowej Galerii, gdzie wystawia się około trzech tysięcy ekspozycji! Leonardo da Vinci też jest!:). Muzeum Lotnictwa i Astronautyki to również niezły kawałek historii, zgromadzony w wielkim gmachu. Stolica Ameryki to słoneczne miasto, polecam krótki odpoczynek w cieniu Monumentu Waszyngtona lub orzeźwienie pod jedną z niezliczonych fontann.

Wszystko co piękne, szybko się kończy, głosi stare porzekadło. Czas campu niestety dobiegł końca. Dziewięć tygodni pracy i zabawy odznaczyło się niezwykle mocno w pamięci. Czas więc jechać do domu, ale wcześniej – Nowy Jork! Do końcowego wylotu miałem cztery dni, tak że jeszcze przygody się nie skończyły. Wykupiłem nocleg w jednym z hosteli studenckich opodal Central Parku i w drogę, na podbój miasta! Jest tam wszystko, absolutnie wszystko. Po Nowym Jorku najlepiej poruszać się metrem, kupując wcześniej kartę terminową. Oczywiście nie zobaczyłem wszystkiego, pozostała w myślach jeszcze długa lista miejsc do odwiedzenia w Nowym Jorku. Takie już to miasto jest! Ma swoisty urok.

Jak widzicie, wrażeń miałem mnóstwo. Dlatego gorąco polecam wszystkim wyjazd z Camp America, jak również wszelkie inne programy AIFS! To jest szansa, której nie możecie zmarnować!

Pozdrawiam serdecznie,

Jakub Paweł Stasiak