scroll

Guns, Roses and Racoons!

Zawsze chciałem zobaczyć Stany. Zwłaszcza odkąd obejrzałem "Cudowne lata" i usłyszałem pierwszą płytę Guns'n'Roses. Jednak przez dłuższy czas nie miałem sposobności, żeby zrealizować moje plany. Wreszcie, kiedy sprzyjał temu czas i okoliczności, pojawiło się Camp America.

Poszedłem na prezentację i już wiedziałem, co będę robił w wakacje. Przy asyście mojego konsultanta sprawnie i bez bólu przeszedłem wszystkie sprawy proceduralne (wliczając w to arcyciekawą wizytę w amerykańskiej ambasadzie oraz telefoniczną rozmowę z dyrektorem mojego campu, podczas której wydawało mi się że nie wydusiłem z siebie żadnego słowa, chociaż John – dyrektor – zapewniał mnie, że mój angielski jest świetny). 22 czerwca 2004, 5.00 rano, jestem pierwszy raz w życiu na Okęciu. Rozpoczęła się moja przygoda.

Po drodze, już londyńskie Heathrow ze swoimi ośmioma (o ile dobrze pamiętam) terminalami, dziesiątkami sklepów na każdym z nich, oraz setkami samolotów startujących, lądujących lub po prostu czekających na swoją kolej, zrobiło na mnie spore wrażenie. W USA lądowałem zaś na lotnisku Newark. No więc – wreszcie jestem w Stanach! Wychodzę z budynku lotniska i… szok!!! Potworrrnie gorąco i wilgotno (czegoś takiego u nas nie da się doświadczyć). Pomyślałem sobie, że na pewno nie wytrzymam tu dwóch miesięcy w takim upale (ku mojemu zdziwieniu już po dwóch dniach się do niego przyzwyczaiłem). Później noc w hotelu Ramada (gdzie o czwartej nad ranem obudził mnie jakże miły, aczkolwiek absolutnie niezrozumiały głos Ashley – Szkotki, która jak się okazało jechała na ten sam camp, co ja – informujący mnie przez telefon, że zmieniły się plany co do naszego transportu na camp (musiałem się mocno domyślać, że chodziło jej właśnie o to). A rano mieliśmy śniadanie w prawdziwie międzynarodowym towarzystwie – ludzie z Australii, Hiszpanii, Rosji, RPA, Niemiec, Izraela, Kanady, Czech, Irlandii i długo by jeszcze wymieniać. Krótki kurs pt. „zasady gry” i off we go – każdy do swojego miejsca przeznaczenia – moim było: Camp Pathfinder, Cooperstown, NY. Jeszcze po drodze do campu kolejny „szok kulturowy” – na każdym domu, sklepie, fast foodzie, stacji benzynowej, dosłownie wszędzie – amerykańskie flagi. Myślę sobie: „4 lipca jeszcze daleko” i pytam się Abbey (jedna z amerykańskich Counsellors na naszym campie) o co chodzi? Nie bardzo potrafiła odpowiedzieć na moje pytanie, może nawet poczuła się nim trochę urażona – „tak po prostu, bez okazji, to tutaj normalne”.

No a sam camp to osobna historia. Naprawdę trudno jest streścić te dwa miesiące w kilkunastu zdaniach. To był bardzo intensywny czas i mimo że tygodnie wyglądały niby tak samo (mieliśmy turnusy trwające 5 i pół dnia – więc plan każdego tygodnia był mniej więcej taki sam), to cały czas działo się coś nowego, gdyż przez camp przewijały się cały czas nowe osoby. Właśnie ta ciągła możliwość poznawania nowych ludzi była czymś bardzo fajnym na campie, dodawała świeżości i sprawiała, że przebywanie praktycznie cały czas w jednym miejscu było nawet atrakcyjne!

Zupełnie zaskoczył mnie amerykański krajobraz i przyroda. Naprawdę nigdy nie myślałem, że w Stanach może być tak pięknie. Wspaniałe lasy – potężne sosny, z igłami innymi (dłuższymi) niż nasze, zwierzęta jakich w życiu nie widziałem (np. racoons – maskotka tamtejszych terenów, czy „fire flies’ – owady, które świeciły w nocy jak żarówki elektryczne), kurki (takie żółte grzyby jakby ktoś nie wiedział) o kapeluszach wielkości dłoni – jakich również nigdy nie widziałem, choć wytrawny ze mnie grzybiarz, czy wreszcie – jeziora (a raczej jedno, które widziałem – o dźwięcznej, indiańskiej nazwie Otsego) o urodzie porównywalnej z naszymi jeziorami mazurskimi!

Nie sposób opowiedzieć o wszystkim, co działo się na campie, ale jest jedna rzecz, której nie chciałbym pominąć. Otóż, przed wyjazdem, wypełniając swoją aplikację, zaznaczyłem, że nie chce pracować z osobami specjalnej troski (special needs). Po przyjeździe na camp okazało się jednak, że będziemy mieli dwie grupy special needs i zostałem zapytany, czy nie chciałbym spróbować. Być może już tam na miejscu miałem inne podejście, może byłem już nieco bardziej pewny siebie, ale zgodziłem się spróbować (choć nie bez wahania i zaznaczając, że tylko „na próbę”). Teraz muszę powiedzieć, że praca z ludźmi specjalnej troski była niezwykle wzbogacającym przeżyciem i jednym z najważniejszych doświadczeń mojego wyjazdu. Dowiedziałem się dzięki niej naprawdę dużo o tych osobach, a przy okazji i o ludziach „normalnych”, w tym o sobie samym.

To tyle w wielkim skrócie, jeśli chodzi o camp… A!!! – jeszcze muszę napisać, że miałem tam okazję pojeździć na nartach wodnych – boskie przeżycie!!! – naprawdę polecam. No i muszę wspomnieć o moim domku, klasycznym „camp bunk”, w którym mieszkałem – kiedy zobaczyłem go pierwszego dnia, nogi ugięły mi się w kolanach – tak był różny od mojego przytulnego pokoju w Białymstoku. Myślę sobie: „trzeba stąd się jak najszybciej przenieść”, ale przetrwałem jakoś pierwszą noc – byłem totalnie zmęczony (wciąż jeszcze nie dostosowałem się do nowej strefy czasowej, a do tego poprzedniej nocy w hotelu spałem niewiele…). Ku mojemu zdziwieniu, po paru dniach, ta na pierwszy rzut oka obskurna chatynka stała się moim ulubionym miejscem na campie i polubiłem ją do tego stopnia, że kiedy później miałem możliwość spania w o wiele lepszych, nowo wybudowanych, ładnych i schludnych domkach – kabinach (cabins), zawsze wolałem swoją Cottage (jej trudną do przecenienia zaletą było to, że była nad samym jeziorem i co rano budził mnie szum fal jeziora – super).

A oprócz campu widziałem NYC – które to miasto wygląda zupełnie inaczej niż na filmach (zresztą jak cała Ameryka), a na poznanie którego potrzeba co najmniej dwóch tygodni (ja miałem niestety tylko cztery dni, ale co zobaczyłem to moje). Widziałem też wodospady Niagary – znów – wyglądały totalnie inaczej niż je sobie wyobrażałem, przy okazji której to wycieczki zostałem deportowany z Kanady (okazuje się, że Polacy wciąż potrzebują wiz do Kanady, czego nie byłem świadomy przekraczając granicę amerykańsko-kanadyjską). Odwiedziłem też moich dalszych krewnych w USA (o których istnieniu przed wyjazdem nie miałem pojęcia) – sprawdza się więc powiedzenie, że każdy ma jakąś rodzinę w Stanach, wystarczy dobrze poszukać.

Na koniec warto dodać, że moja historia ze Stanami nie skończyła się po powrocie do domu. Przywiozłem ze sobą namiary na kilkanaście osób, z którymi się zaprzyjaźniłem, a z kilkoma z nich pozostaję w ciągłym kontakcie mailowym i niewykluczone, że następnego lata znów się spotkamy! Mam nadzieję, że również z Wami!