scroll

Od "Campowera" do licencji pilota!

Pamiętam doskonale swój pierwszy wyjazd do USA, rozmowę z konsultantem, pierwszą kopertę z informacją o zakwalifikowaniu się do programu Camp America i to niecierpliwe czekanie na dzień wyjazdu. Lot przez Atlantyk trwał ponad 8 godzin, ale dzięki szalenie sympatycznym stewardessom, roznoszonym przez nie smakołykom i rozrywce telewizyjnej od razu pokochałem ten środek transportu. Pamiętam pierwsze wrażenie, jakie wywarł na mnie mój camp: wielkie, położone gdzieś w leśnej głuszy nad pięknym jeziorem, tętniące własnym życiem miasteczko. "How are you?" - zapytał uśmiechnięty dyrektor ośrodka. Po krótkiej rozmowie o przebytej podróży zostałem zaprowadzony do mojej letniej kwatery. To właśnie tu, w miasteczku Naples w stanie Maine, zaczynała się moja największa przygoda życiowa.

Pracowałem jako „Campower” w grupie „maintenance” – 8 godzin dziennie z przerwą na lunch. Trafiłem nieźle, bo praca nie była ciężka, a najlepsze było to, że już o godzinie 15:30 człowiek mógł robić co tylko chciał! Atrakcji do wyboru było sporo: kilka boisk do koszykówki, siatkówki i piłki nożnej, niezliczona ilość kortów tenisowych z różnym podłożem, dwa boiska do hokeja, pole golfowe, boiska baseballowe, footballowe no i oczywiście jezioro z krystalicznie czystą woda. Na nudę po prostu nie było czasu!

Dyrektorzy campów w większości doskonale zdają sobie sprawę z tego, ze młodzi ludzie przyjeżdżają tam nie tylko pracować, ale również chcą jak najwięcej zwiedzić i zobaczyć. Stąd też niektóre obozy udostępniają czasem swoje samochody dla personelu. Dzięki tej możliwości (u mnie było takich samochodów 12!) każdy wolny dzień spędzałem na zwiedzaniu. Podziwiałem dziką przyrodę i gęste lasy Maine, wędrowałem po górach White Mountains w stanie New Hampshire, zdobyłem najwyższy szczyt, znany ze szczególnie złej pogody – Mount Washington, dobrze bawiłem się w przepięknym Bostonie (Massachusetts). Tych wycieczek było naprawdę dużo!

Gdy obóz się skończył, przyszedł czas na prawdziwe podróże. Wraz z paroma znajomymi polecieliśmy na Florydę. Mieszkaliśmy w małym miasteczku Kissimmee niedaleko Orlando. Za niewielkie pieniądze wypożyczyliśmy samochód, którym robiliśmy sobie całodniowe wycieczki: Clearwater, Daytona Beach, Disneyland, Orlando, Miami, ale najbardziej cieszył mnie wyjazd na Przylądek Canaveral. Tam miałem możliwość wejścia do prawdziwego promu kosmicznego, obejrzenia z bliska autentycznych silników rakietowych oraz modeli pojazdów księżycowych. Dla każdego miłośnika techniki taka wizyta w centrum NASA to prawdziwa gratka. Po upałach Florydy czekał zaś na nas Nowy Jork. Spędziliśmy tam 4 dni. To miasto zapiera dech w piersiach, szczególnie gdy się je ogląda ze szczytu Empire State Building. Spieszący się ludzie z teczkami i w garniturach na Wall Street, żółte taksówki, pordzewiałe schody pożarowe na ścianach domów przy bocznych uliczkach, przepych i bogactwo sklepów na Fifth Avenue oraz leniwie wygrzewający się na trawie w słońcu młodzi ludzie w Central Parku – miasto pełne kontrastów, pozostawiające wspomnienia nie do zapomnienia!

Wyjazd ten nie tylko uświadomił mi jak cenna, jest znajomość języka angielskiego, ale również zmobilizował mnie do jego nauki i ukazał świat z perspektywy wielkiej przygody! Pewna tęsknota za tamtym krajem, za ludźmi z całego niemal świata, których poznałem na obozie oraz chęć dalszego „szlifowania” angielskiego sprawiły, że… wyjechałem z Camp America ponownie. Zdaje się, że „złapałem bakcyla”, bo do tej pory byłem już 7 razy na tym samym obozie i za każdym razem, gdy tam jestem, odkrywam nowe rzeczy, miejsca, poznaje nowych ludzi i stawiam czoła nowym wyzwaniom. Jednym z moich większych osiągnięć podczas pobytu w Stanach było zrobienie licencji pilota na małe, jednosilnikowe samoloty. Zajęło mi to prawie 4 miesiące intensywnej nauki: teoria połączona z lotami (początkowo z instruktorem, potem już samodzielne loty). Uczucie jakiego człowiek doświadcza podczas samodzielnego lotu nad lasami, jeziorami, oceanem jest niesamowite. Nieograniczona wolność połączona z odrobiną lęku przed np. niespodziewaną turbulencją powodują, ze po wylądowaniu człowiek czuje się jak nowo narodzony. 🙂

Jak widzicie, nie bez powodu gorąco polecam każdemu Camp America, niezależnie od tego, czy interesuje się sportem, motoryzacją czy podróżami! Jestem pewny, że wyjazd spełni Wasze oczekiwania i co najważniejsze, da możliwość poznania nowych miejsc i ciekawych ludzi z całego świata.

 

Autor: Jakub Józefczyk