scroll

Moje zakręcone Stany

"Hey Jean!" - tak przywitał mnie na lotnisku w Detroit, ogolony na łyso, ze złotym łańcuchem na szyi, czarnoskóry przedstawiciel mojego pierwszego ośrodka w Stanach. "No, tak - tu chyba wszystko jest całkowicie popaprane" - pomyślałem sobie, wiedząc, że przecież mój ośrodek miał być malowniczo położonym, ortodoksyjnym żydowskim campem dla dzieci nie tylko z USA, ale i z Izraela.

Po godzinnej jeździe żółtym szkolnym autobusem, wraz ze zbieraniną studentów z całego świata dotarliśmy na miejsce. Od razu nabrałem pewności, że moje pierwsze wrażenie było całkowicie uzasadnione. Dyrektorem ośrodka okazał się mocno przytyty czarnoskóry grubasek, a nad duchową oprawą całości kontrolę sprawował długobrody Rabin.

Pierwsze dni to była aklimatyzacja do nowego stylu życia w koszernym, amerykańsko-żydowskim otoczeniu – dwie kuchnie, dwie zastawy stołowe, dwa komplety sztućców – i nie można nic pomylić, tak aby te przedmioty, które stykały się z mięsem nie pomyliły się z częścią używaną do nabiału. Wielkie świętowanie w piątek i wielka cisza i kontemplacja w sobotę. Wszystko poukładane i zaplanowane do ostatniego szczegółu.

Na początku pracowałem jako kelner. Ten harmider na stołówce można od razu pokochać, albo trzeba zakupić zatyczki do uszu. Grupki dzieciaków prześpiewujące się nawzajem, ogólny śmiech i wesoła atmosfera. Po prostu znalazłem się w oku cyklonu – to był mój żywioł.

Po tygodniu wraz z angielskim kolegą zostaliśmy uroczyście mianowani na głównych zmywaczy naczyń. I wierzcie mi, że była to najlepsza fucha na całym obozie. Ponieważ zmywaliśmy tylko po posiłkach mięsnych – a były one serwowane jedynie na kolację – całe dni spędzaliśmy na grze w kosza i pływaniu żaglówkami. No, ale jak trzeba było pracować to kończyliśmy o 1 w nocy!!!

Moje następne ośrodki były jeszcze bardziej zakręcone. Pracowałem jako opiekun na amerykańskiej półkolonii w San Francisco. Mieszkaliśmy u rodzin amerykańskich w wielkich kolonialnych domach. Tam pierwszy raz jeździłem na Harley’u i skakałem na spadochronie. W domu był wielki basen z jakuzzi i długą trampoliną oraz wieeelki barek. 🙂

W następnym roku byłem opiekunem na obozie wędrownym po Newadzie, Kalifornii i Teksasie – opiekowałem się grupką świeżo upieczonych małych emigrantów z Rosji. Wierzcie mi, że amerykańskie dzieciaki przy tych, to były baranki.

Mój następny ośrodek to był już totalny odjazd. Wyobraźcie sobie, że pracowałem jako opiekun i pomoc medyczna/obozowa pielęgniarka w ośrodku kolonijnym na Hawajach! (tak, tam też jest Camp America!)

I co? Czy życie nie jest piękne? Wszystko jest w zasięgu naszych rąk, trzeba tylko się zdecydować na ten pierwszy krok, a dalej już samo się tak jakoś wszystko układa… Pamiętajcie, że po studiach na takie wariactwo jak Camp America już nie będziecie się mogli zdecydować!

Pozdrowienia dla wszystkich niepokornych!

Autor artykułu: Aleksander Stal